Wschód nad Przełęczą Okraj

Wschód nad Przełęczą Okraj

Paweł Zatoński
Paweł Zatoński

Ten wpis przeczytasz w około 3 minuty

3 października 2025 r.

Piątek, 3.00 nad ranem - budzik przerywa błogi sen w dniu wolnym od pracy. Moje łóżko jest w tym momencie czołowym przedstawicielem grawitacji Układu Słonecznego. To nie pierwszy poranny plener, który sobie zaplanowałem, ale zawsze walka z wygodą wygląda tak samo. Najgorsze jest myślenie, kombinowanie, przeciąganie. Trzeba poddać się woli budzika i przestawić na działanie - nie myślenie. Stoję. Sukces. Wszystko przygotowane kilka godzin wcześniej. Spakowany plecak, ułożone ubrania górskie, termos oczekujący na herbatę. Latam jak Żyd po pustym sklepie. Próbuję odnaleźć w tej porannej krzątaninie jakiś porządek. Bezskutecznie. Powtarzam na głos komendy, żeby zachować jakikolwiek ciąg zadań. Pojedyncze słowa zbliżają do kolejnych etapów przygotowania: termos, czołówka, Studentska. Żeby niczego nie pominąć, bo góry nie wybaczają błędów, a plener fotograficzny tym bardziej. Kilka chwil później byłem już w drodze do górskiego kumpla, fotografa Rafała Kotylaka, z którym byliśmy umówieni na wędrówkę na karkonoski wschód słońca.

Rafał Kotylak ze swoim sprzętem, niczym przyczajony Indianin.

Jechałem przez izerskie wsie, połączone płynnymi formami mgieł, niczym magiczną pajęczyną. W radiowej Trójce Budka Suflera grała "Ciszę". Świat jeszcze spał. Po 5.00 wystartowaliśmy od Rafała, jadąc przez jedno wielkie mleko rozlane po Kotlinie Jeleniogórskiej. Mój towarzysz podróży i porannej niedoli to stary weteran wschodów słońca, które już dawno przestał liczyć. To jego pora. Górski zwierz, który najlepiej czuje się na granicy nocy i dnia. Przed 6.00 pojawiliśmy się na Przełęczy Okraj. Zimno, rześko, jesiennie. Czyste niebo. Granat powoli ustępuje pierwszym odcieniom błękitu. Na firmamencie pozostały już tylko planety. Puściłem Rafała przodem, który niczym indiański przewodnik po ciemku był w stanie przeprowadzić mnie przez karkonoski gąszcz kosodrzewin i świerków. Z czasem las zaczął otwierać się pierwszymi polanami i kikutami drzew. Oglądamy się za siebie. Gradient na horyzoncie i szarość mgieł poniżej były dla nas dobrym znakiem. Wreszcie ostatni moh...tzn. piechowiczanin oznajmił, że to tu. Przestrzeń między drzewami jaśniała coraz szybciej. Ubraliśmy resztę warstw, otworzyliśmy termos, ustawiliśmy aparaty na statywach. Trwaliśmy w tym pradawnym zwyczaju oczekiwania na światło, ciepło, nowy dzień, który towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. O 7.00 na horyzoncie pojawiła się maleńka czerwona plamka. Bóg Słońce.

Jeśli popłyniemy wraz z pierwszymi promieniami słońca, zamienią one świt w cudowny roztwór, w czarodziejską tynkturę, która rozpuszcza i czas, i miejsce, trawi kalendarze, atlasy, mapy, przemienia w słodką nicość współrzędne wędrówek.

Słońce wyłaniające się zza horyzontu jest jak schronisko górskie w nocnej głuszy. Mimowolnie cieszysz się na ten widok, który jednocześnie wzrusza i uspokaja. Zostawiasz na chwilę aparat. Urok chwili.

Show must go on.

Moja ulubiona pora. Warstwy, światło, mgły. Górski krajobraz poranka, dany nielicznym, którzy wstali i poszli.

Pierwszy śnieg na Śnieżce.

Liczba zachwytów była mierzona naciśnięciami migawki w aparacie. Jako, że byliśmy na granicy Czech, a za tak wczesną pobudkę należała się nagroda, otworzyłem Studentską, która w takich okolicznościach przyrody smakuje wyjątkowo. Po minucie nie było czego szukać. Skąpana w odcieniach różu Śnieżka machała nam na do widzenia.

Pamiętajcie - najtrudniej wstać. Reszta jest przygodą, nagrodą i zachwytem. Życie daje nam szansę na ponad 29 000 wschodów w górach, z których większość przesypiamy.