Letnie wędrowanie przez Sine Skałki
Ten wpis przeczytasz w około 4 minuty
W każdym paśmie górskim w Polsce można znaleźć różnego rodzaju "naj" - najwyższe szczyty, najbardziej popularne miejsca, najsmaczniejsze schroniskowe dania. Moją definicją górskiego "naj" są miejsca, w których czuję genius loci. W Izerskich mam kilka takich lokalizacji, gdzie zachwyt przeplata się z nieokreślonym rodzajem nostalgii, tęsknoty, wrażliwości. Portugalczycy określają to mianem "saudade". Jedną z nich są Sine Skałki, które na niektórych mapach widnieją jako punkt widokowy Wiedźmin. W okolicy kręcono sceny do polskiego filmu, będącego ekranizacją powieści Andrzeja Sapkowskiego. Wydaje mi się, że i tutaj można znaleźć pewien kadr z tej produkcji, gdzie Michał Żebrowski jako tytułowy Wiedźmin zjeżdża konno po Grzbiecie Wysokim Gór Izerskich, pośród wszechobecnego tu surowego krajobrazu.

Tłumów tu nie ma - tym bardziej pod koniec dnia. Nie ma w pobliżu schroniska, parkingu ani wyciągów. Ludzie wracają zatem wcześniej. Boją się zmroku w górach, jakby był ślepym labiryntem pełnym stworów z dawnych legend. A to tylko bycie sam na sam z krajobrazem, naturą, zachodzącym słońcem. Daleko od cywilizacji. Cisza i przestrzeń po granice poznania - często na kilkadziesiąt kilometrów, a czasem i na ponad sto. Wtedy jesteś z górami na Ty.

Właśnie dlatego skrzyknąłem górskich kumpli. Prognozy znakomite. Turyści wyjechali już do domów. Gdy Włóczykij mówi, że warto, to znaczy, że naprawdę warto ruszyć na szlak. I tak powiedziała świętej pamięci babcia Janina przez sen, kilka godzin wcześniej.
Najsprawniej dotrzeć tu z parkingu na Rozdrożu Izerskim. Na początku czekała nas monotonna wędrówka po niekończącym się szutrze żółtego szlaku. Po dotarciu na Rozdroże pod Kopą już wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko celu wycieczki. Zdążyliśmy na ostatnie promienie słońca. Zachwytom nie było końca. Jest w tym coś pierwotnego, bliskiego naszemu gatunkowi od tysięcy lat. Żegnanie dziennego światła, pogodzenie się z zapadającą ciemnością. Potrzeba odpoczynku, ale i nagłe wyostrzenie zmysłów. Sielski krajobraz wokół Sinych Skałek wzbogacały rudziejące krzewy jagód i porozrzucane dookoła stare pnie drzew, przypominające porzucone marmurowe, niedokończone rzeźby. Szeroka panorama z tego miejsca przy tak dobrych warunkach pogodowych to creme de la creme Gór Izerskich. Szczęśliwi, którzy tego doświadczyli. W międzyczasie była chwila na piknik, bo przecież skoro coś dla duszy, to i dla ciała. Po chwilach kontemplacji i błogostanu spakowaliśmy się i wyruszyliśmy dalej głównym szlakiem w stronę dawnego Białego Flinsa, czyli Kopalni Stanisław.

Po dotarciu do nieczynnej już kopalni kwarcu Stanisław oczom wędrowców ukazuje się kolejna część panoramy - tym razem na Pogórze Izerskie, Kaczawskie i resztę Dolnego Śląska. Widoczność trzymała się w najlepszym wydaniu, zatem bez trudu mogliśmy dostrzec stada migoczących w oddali wiatraków, znaczących linię autostrady A4. A to przecież kawał odległości. Bliżej nas, na Pogórzu świtały pierwsze latarnie porozrzucanych tu i tam ludzkich osad. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jak daleko sięga nasz wzrok. Może po Legnicę, a może dalej.

Korzystając z ciepłego wieczoru usiedliśmy na kilku betonowych ławach, czekając na warunki do astro obserwacji. Pożegnaliśmy się z Aldoną i Mariuszem, których wzywały obowiązki, trwając niczym zjednoczone ludy gór pod tym wielkim firmamentem izerskiej ciemni. Wzrok po kilkunastu minutach przyzwyczaił się do mroku i od tego momentu mogliśmy cieszyć oczy pasmem Drogi Mlecznej. Czarny nieboskłon bezpośrednio nad głowami, okraszony tysiącami lśniących kryształków w postaci gwiazd, robił na nas największe wrażenie. Mało jest już miejsc, gdzie można doświadczyć takiego czystego mroku, jak tutaj. Takie momenty przeżywa się całym sobą. Zadaje się pytania o sens istnienia. Zastanawia się nad granicami galaktyki i tej całej reszty, której nie potrafimy pojąć. Dobry czas mijał równie dobrym tempem. Ostatni łyk herbaty, kęs czekolady i w drogę. Garstka migoczących światełek schodziła przez bukowo-świerkowy las coraz niżej. Po godzinie byliśmy z powrotem na Rozdrożu Izerskim. Nieco zmęczeni, ale pełni górskiego zachwytu. Sine Skałki i Biały Flins mają swoje genius loci.

(...) żeby jakoś wypełnić przestrzeń, żeby wciąż wszystko zaczynać od początku, ponawiać, pisać nieustanny prolog do tego, co było, ponieważ jest to jedyny sposób, by minione i martwe chociaż na chwilę ożyło w złudnej nadziei, że pamięć wślizgnie się w jakąś niewidzialną szczelinę i podważy wieczko nicości. Powtarzam więc tę beznadziejną mantrę nazw i krajobrazów, bo przestrzeń umiera wolniej niż ja i jest czymś na kształt nieśmiertelności, mamroczę tę geograficzną modlitwę, topograficzne zdrowaśki, klepię kartograficzną litanię, żeby ten jarmark cudów, ten diabelski młyn, ten kalejdoskop choć na chwilę zastygł, zatrzymał się ze mną w środku.
Andrzej Stasiuk - Jadąc do Babadag.